Przez cały „Prolog” do „Knightfallu” Bruce Wayne podupadał na zdrowiu. Jego cierpienie biło niemal z każdego kadru, w wykrzywiona bólem twarz rozdzierała serce. Pomyślałem sobie, że za mocno się wczuwam w lekturę, bo czytając komiks też zacząłem czuć się gorzej. Słabłem z każdą przeczytaną stroną, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Okazało się, że w międzyczasie dopadł mnie wirus (sami-wiecie-jaki) i rozłożyło mnie na dobre. Pozamiatane – nie dam rady pojechać na tegoroczną MFKę, bo wylądowałem na L4. Jedynym pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, że leżąc w łóżku mogłem przeczytać „Knightfall #2 – Upadek Mrocznego Rycerza” i nadrobić zaległości z serialem „The Boys”...

„Upadek Mrocznego Rycerza” to punkt kulminacyjny sagi „Knightfall”. Starzy wyjadacze wiedzą, co tu się wydarzy i jakie będzie to miało konsekwencje. Mieli bowiem okazję śledzić te wydarzenia  w połowie lat 90-tych XX wieku, kiedy to wydawnictwo TM-Semic relacjonowało je w sporej części na łamach serii „Batman”. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów tym, którzy nie czytali do tej pory tego eventu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, w zasadzie nie jest już jednak spojlerem fakt, że Bruce Wayne zostanie złamany przez Bane'a. W końcu to właśnie o upadku Mrocznego Rycerza (a potem jego „zmartwychwstaniu”) traktuje ta epicka saga. 

Zanim jednak dojdzie do tytułowego upadku, Batman będzie musiał zmierzyć się z całym legionem szaleńców. Jeśli brakowało Wam tego w „Prologu”, to właśnie w „Knightfall #2” dostaniecie wysyp ikonicznych adwersarzy Mrocznego Rycerza. Pojawią się m.in. Szalony Kapelusznik, Strach na Wróble, Joker, Zsasz, Riddler, Killer Crock, czy Poison Ivy. Krok po kroku będą osłabiać superbohatera, aż doprowadzą go do stanu skrajnego wyczerpania. Wówczas pałeczkę przejmie Bane i zrealizuje swój diabelski plan. 

Umarł król, niech żyje król. Tu historia Batmana się jednak nie skończy. Pałeczkę po Brusie Waynie przejmie bowiem Jean-Paul Valley, czyli poznany w „Prologu” Azrael. Narodzi się nowy Mroczny Rycerz, który będzie kierował się nowymi zasadami. Nie będzie miał skrupułów moralnych Wayne'a, odstawi Robina na boczny tor, a na przemoc odpowie przemocą. Będzie to bohater na miarę nowych czasów, a w zasadzie na miarę oczekiwań czytelników, których  powoli zaczęły nudzić wyidealizowane postaci superhero. Druga połowa komiksu skupi się na krwawej vendetcie Valley'a, który będzie dążył do konfrontacji z Banem. 

W „Prologu” akcja rozwijała się nieśpiesznie, wprowadzając czytelnika w odpowiedni nastrój i budując klimat grozy. W „Upadku” scenarzyści (Doug Moench, Chuck Dixon i Alan Grant) podkręcają tempo lektury. Dzieje się dużo i to już od pierwszych stron. Można nawet odnieść wrażenie, że koniec Batmana następuje zbyt szybko. Równie dynamiczna jest druga część komiksu, w której scenarzyści przybliżają nam losy Jean-Paula Valleya i historię Brusa na wózku. A zakończenie rozbudza apetyt na dalszą część lektury. Komiks czytało mi się zdecydowanie szybciej i lepiej niż część pierwszą – nie było tu tylu dłużyzn. Choć trzeba też przyznać, że sam album jest o przeszło 100 stron cieńszy od „Prologu”.

Nie sposób nie wspomnieć o rysownikach. Ku mojej uciesze pojawia się tu mój ulubiony artysta rysujący Batmana na przełomie lat 80/90 – Norm Breyfogle, ze swoją charakterystyczną „ostrą” kreską. Oprócz niego występują tu Graham Nolan, Jim Aparo, Jim Balent, Klaus Janson i Bret Blevins. Mamy więc przekrój różnych stylów, choć trudno tu mówić o eksperymentach wizualnych. Dostajemy klasyczną, superbohaterską, rzemieślniczą kreskę z końcówki XX wieku. W zasadzie nie można powiedzieć o niej złego słowa, ale nie ma też powodów by się nią zachwycać. 

Osobiście nie mogę się doczekać kolejnej część „Knightfalla”. Przede wszystkim dlatego, że to właśnie na czerwcowym numerze TM-Semic z 1996 r. przestałem na bieżąco śledzić dalsze losy Batmana. A był to właśnie numer, który wieńczy tom „Upadek Mrocznego Rycerza”. Kolejna część, czyli „Krucjata” będzie już dla mnie całkiem świeżą lekturą.