Jeśli mnie pamięć nie myli, to z pierwszym Starmanem miałem do czynienia wcześniej chyba tylko raz. W TM-Semikowym „Supermanie” z czerwca 1993 r., kiedy to Clark Kent udał się w lata 40-te XX do Ameryki (opisywałem niedawno ten numer), gdzie spotkał Amerykańskie Stowarzyszenie Sprawiedliwości.

Starman mignął tam jedynie przez moment jako bohater drugoplanowy. Przedstawiona historia działa się 80 lat temu – tyle właśnie liczy „marka” Starman. Bohater został powołany do życia w 1941 roku, tyle że  polski czytelnik nie miał z nim zbyt wiele styczności. Przez te lata w rolę tego Starman wcielił się cały peleton postaci. Jego nową wersję poznajemy w 18 numerze serii „Bohaterów i złoczyńców DC”. 

Coraz bardziej podoba mi się kolekcja od Hachette. Dostajemy tam nie tylko historie z najpopularniejszymi bohaterami, ale także wyselekcjonowane opowieści z mniej znanymi postaciami. Na razie nie odnotowałem w niej też typowych zapychaczy, jakie były charakterystyczne dla wcześniej wydawanych serii. Właśnie z tego powodu darowałem sobie zbieranie WKK DC, choć dziś z perspektywy czasu uważam, że zrobiłem błąd. Uzbierałem bowiem 70 z 80 tomów i zabrakło mi jedynie 10 albumów, by mieć całą kolekcję. 

Zobacz także: Hawkworld – Jastrzębi świat. Jako w górze, tak i na dole. Recenzja komiksu

Ale wróćmy do Starmana. Jest on w zasadzie zaprzeczeniem idei superhero. Rola bohatera przypada mu w spadku, którego nie bardzo chce. Naśmiewa się z trykotów, a jako swój strój wybiera zwykłą czarną kurtkę z przypiętą gwiazdą szeryfa. I gogle ochronne z II wojny światowej. Wygląda niczym klasyczny przedstawiciel subkultury punków. A na pierwszej akcji dostaje łomot.

- Bądź pewien, że cię zabiję. Bo żaden ze mnie bohater. Ani mnie do tego nie szkolono, ani nie mam takich inklinacji. A co dopiero mówić o nieskalanej bohaterskiej moralności – mówi do swojego adwersarza Jack Knight. I ten cytat w zasadzie dobrze oddaje charakter postaci, którą poznajemy w komiksie „Grzechy ojca”.

Jack Knight wciela się w rolę Starmana po śmierci swojego brata, który piastował tę funkcję. Wcześniej Starmanem był ojciec obu braci. Jego atrybutem mocy jest berło, które pozwala mu latać i strzelać energią. Jak wspomniałem wcześniej, rolę tę przyjmuje niechętnie – w zasadzie z przymusu, wplątany w wir wydarzeń. Starman działa w fikcyjnym mieście Opal City, umiejscowionym gdzieś w USA. Co ciekawe budynki miasta stylizowane są na styl Art Deco, podobnie jak w mieście Fawcett City, w którym działa Kapitan Marvel (Shazam). 

Komiks „Grzechy ojca” to w zasadzie geneza postaci przedstawiona tym razem przez scenarzystę James'a Robinson'a. W komiksie dostajemy pierwsze przygody w ramach cyklu Starman #0-6. Kluczowym wątkiem, który ciągnie się przez cały komiks są relacje rodzinne Knightów. Jack nie może się pogodzić ze stratą brata, którego „może i nie lubił, ale i tak kochał”. Ojciec z kolei początkowo idealizuje starszego z braci, krytykując młodszego. Ale to nie tylko wątki rodzinne wysuwają się na pierwszy plan. To także konflikt z Shade, wyjątkowo ciekawym antybohaterem. 

Zobacz także: Moc Shazama! Bohaterowie i Złoczyńcy DC #12. Recenzja komiksu

Zeszyty zostały wydane oryginalnie w latach 90-tych XX wieku, ale nie czuć po nich upływu czasu. Niemała w tym zasługa rysowników (ołówek - Tony Harris, tusz – Wade von Grawbadger, kolory – Gregory Wright), którzy wykreowali dość charakterystyczny styl. Gruba kreska, intensywne czernie, niewiele cieniowania, mocne kolory. Na pewno skojarzycie to sobie z rysunkami Mike Mignoli („Hellboy”).

Komiks napoczyna też kilka innych wątków, ale jak to w kolekcjach bywa opowieść urywa się w ciekawym momencie. Poznajemy m.in. dwóch innych Starmanów, ale ich historia nie jest już przybliżona czytelnikowi. Jako materiały dodatkowe dostajemy dość długi felieton Jamesa Robinsona (jak sam opisuje „Niekończące się posłowie” - 11 stron maczkiem!) oraz wywiad Tima Pilchera ze scenarzystą. 

Polecam Wam ten komiks. Warto przybliżyć sobie historię jednej najstarszych postaci w uniwersum DC. Choć w tym przypadku dostajemy jej nowe wcielenie. Komiks wciąga, czyta się go bardzo przyjemnie. Jest sporo dialogów, ale wypadają one naturalnie. Choć jest to historia z klimatów superhero, to bijatyki zostały zepchnięte na drugi plan. To przede wszystkim komiks o relacjach rodzinnych, przeznaczeniu i odpowiedzialności.