Do dwóch pierwszych albumów Kajka i Kokosza z serii „Nowe Przygody” podszedłem raczej bez wielkiego entuzjazmu. Nie przemawia do mnie format krótkich, humorystycznych historyjek – nawet osadzonych w środowisku, które darzę szczególnym sentymentem. Zupełnie inaczej sprawa się ma z albumem „Królewska Konna” – pierwszym pełnometrażowym albumem Nowych Przygód.


Na Kajku i Kokoszu się wychowałem. Jak sięgam pamięcią do pierwszych chwil z komiksem, to zawsze przed oczami stają mi dwaj dzielni woje Mirmiła oraz Tytus ze swoimi nieodłącznymi kompanami – Romkiem i A’Tomkiem. Pierwszą styczność z nimi miałem prawdopodobnie dzięki gazecie Świat Młodych, gdzie na ostatniej stronie drukowano planszę z komiksem. Po śmierci Mistrza Christy byłem pewien, że rozdział pt. Kajko i Kokosz jest już zamknięty. Na szczęście się pomyliłem.

„Królewska konna” mi się podoba. Maciej Kur i Sławomir Kiełbus oddali ducha starych komiksów Christy. Są gagi sytuacyjne, dużo humoru, zabawne zwroty akcji. A o co w ogóle chodzi? Bohaterowie zobowiązują się eskortować księżniczkę, która ma „mały” problem - non stop się śmieje. Ale w międzyczasie Kokosz decyduje się wstąpić do Królewskiej konnej, czyli czegoś na kształt milicji/straży miejskiej.  Jest z tego kupa śmiechu, bo sytuacja się komplikuje, a grubas pochodzi do zadania nad wyraz ambitnie.

Oczywiście można się zżymać, że rysunki inne niż u Christy, że technika jest inna, że jest to zlepek kilku opowiadań itp. Ale czyta się to dobrze, a komiks gwarantuje kawał dobrej rozrywki. A rysunki są naprawdę prima sort. Nie do końca rozumiem pojawiającą się od czasu do czasu krytykę tej pozycji – nawet Janusz Christa miał w swym dorobku lepsze i gorsze historie. A „Królewska konna” to w mojej opinii całkiem niezła pozycja.

Warto przy tym pamiętać, że wiele serii komiksowych ma swoje kontynuacje pisane przez innych autorów. Wystarczy wspomnieć o Asteriksie, Yansie, Thorgalu, Corto Maltese, Durango, Hellboju, nie mówiąc już o amerykańskich superbohaterach. Dajmy szansę nowemu pokoleniu artystów, bo robią to naprawdę dobrze! Zabieram się za lekturę „Zaćmienia o zmierzchu”. Autorzy mają u mnie kredyt zaufania.