Batman „Miasto Bane’a” wieńczy trwającą ponad 80 zeszytów, zebranych w 12 tomach, historię Mrocznego Rycerza wg Toma Kinga. Seria ta podzieliła czytelników – jednym się podobała, innym nie. Ja należę raczej do tej drugiej grupy. King mnie zmęczył i ostatecznie złamał.
Jak nietrudno się domyślić,
dwunasty tom opowieści zaczyna się w momencie, gdy władzę nad Gotham przejmuje
Bane. Ma na swoich rozkazach armię rzezimieszków, którzy sprawują „porządki” w
mieście. Złamany Bruce Wayne odpoczywa z Seliną na jakiejś rajskiej wyspie
przeżywając rozterki moralne, a w międzyczasie w Gotham pojawia się nowy,
brutalny Batman, w rolę którego wciela się ojciec Bruce’a – Thomas Wayne. Ten
sam, który został co prawda zastrzelony w oryginalnej historii z Mrocznym Rycerzem,
ale przybył do miasta z innego wymiaru, gdzie historia potoczyła się inaczej
(sic!). Po „miesiącu miodowym” Bruce bierze się w garść i wraca do miasta
zrobić porządki. Tak w skrócie przedstawia się fabuła ostatniego tomu Batmana.
Nic zaskakującego, a finał jest raczej przewidywalny.
Ciągnącą się przez ponad 80 tomów
opowieść Toma Kinga czytało mi się ciężko. Być może przez ciągłe twisty
fabularne i przeskoki akcji. Czasami musiałem się mocno zastanowić, w jakim
momencie historii się znajduję i co się w zasadzie wzięło z czego. Wracać do
poprzedniego tomu, żeby sprawdzić czy przypadkiem czegoś nie przeoczyłem. Nie
sposób też nie wspomnieć o przegadanych kadrach pełnych raczej płytkich
filozoficznych wynurzeń. Każde proste mordobicie okraszone zostało tonami
niewiele wnoszących monologów (a przecież milczenie jest złotem!). Na plus
zaliczyć natomiast mogę w zasadzie całą warstwę graficzną - komiksy naprawdę
cieszą oko.
Run Kinga przeczytałem, bo znać
wypada. Wątpię jednak bym prędko powrócił do tej lektury.