“Jenny Finn” to komiks, który może przywodzić na myśl “Batmana - Zagładę Gotham”. Nie tylko dlatego, że na okładce znajdziemy nazwiska Mike’a Mignoli i Troy’a Nixena. Także ze względu na podobny klimat - mamy tu wiktoriańskie odniesienia, macki rodem z Lovecrafta, czy statek który kryje tajemnicę.

W dokach XIX wiecznego Londynu dzieją się dziwne rzeczy. Mężczyzn toczy tajemnicza “rybia” choroba, po ulicach snują się duchy zamordowanych prostytutek, gdzieś w oparach mgły grasuje morderca rodem z “Kuby Rozpruwacza”, a między straganami można spotkać tajemniczą dziewczynkę - Jenny Finn. Podczas gdy portowa tawerna huczy od plotek, w prywatnych kwaterach zafascynowana okultyzmem arystokracja przeprowadza seanse spirytystyczne. 

W tych okolicznościach poznajemy niejakiego Joe’go, głównego bohatera historii zaprezentowanej nam przez duet Mike Mignola i Troy Nixen. Joe to prosty facet ze wsi, który podjął się pracy w miejskiej ubojni. Kierując się szlachetnymi pobudkami, chce ostrzec Jenny przed błąkaniem się po paskudnej dzielnicy Londynu. Nie wie jednak, że podążając tropem dziewczynki wplącze się w ciąg wydarzeń, które na zawsze zmienią jego życie.

“Jenny Finn” w oryginale ukazała się w 1999 roku, nieco wcześniej niż “Batman - Zagłada Gotham”. Jak wspomniałem we wstępie, oba komiksy łączy podobny klimat: wiktoriańska Anglia w oparach Lovecrafta podlana sosem steampunku. Jeśli odnaleźliście się w historii o Batmanie, to zapewne opowieść o Jenny Finn też przypadnie Wam do gustu. Choć trzeba uczciwie przyznać, że nie jest to ten sam ciężar gatunkowy. “Jenny Finn” to w sumie prosta historia rozpisana na cztery zeszyty, stanowiąca swoisty miks “Lovecrafta” i “Kuby Rozpruwacza”. 

Niemniej czyta się ją raczej przyjemnie. Zwłaszcza, jeśli lubicie obracać się w tematach, do których regularnie wraca Mike Mignola. Ta skondensowana forma opowieści wcale nie musi być jednak wadą. Mignola ma to do siebie, że niektóre z jego historii są zbyt rozwleczone (piję tu np. w stronę drugiego tomu “Baltimore”) i potrafią zmęczyć czytelnika. Owszem, wydaje się, że “Jenny Finn” dałoby się rozpisać na więcej stron, tylko po co? To prosty horror, trzymający czytelnika w napięciu. Z odpowiednim tempem i narracją. 

Wydaje się też, że Troy Nixen, który wspierał Mignolę w scenariuszu, a finalnie narysował większą część historii, jest wręcz stworzony do rysowania tego typu opowieści. Jego obrazki mają świetny klimat i wspaniale tworzą nastrój całej historii. Kreska ociera się o karykaturę czy wręcz groteskę i może przywodzić na myśl ilustracje ze starych, XIX wiecznych gazet. W mojej opinii do “Jenny Finn” pasuje nawet lepiej niż do “Batmana”. Ja jestem pod wrażeniem, choć to pewnie kwestia gustu. 

Reasumując, podczas lektury “Jenny Finn” bawiłem się przednio. Historia nie za długa, nie za krótka - taka w sam raz. Nic wybitnego, ale też nic, co mogłoby przynieść wstyd autorom.