Conan - Bitwa o wężową koronę. Ahmed i Ross. Recenzja komiksu

Scenarzyści rzucali już Conana w różne miejsca. W opowieściach spod pióra R.E.Howarda jego przygody rozgrywały się w erze Hyperborejskiej. Ceną powrotu do Marvela jest jednak uwspółcześnienie jego historii. Problem w tym, że nowym opowieściom brakuje tego specyficznego klimatu, za który ceniłem oryginały.

W grudniu nakładem wydawnictwa Egmont ukazał się kolejny zeszyt Conana - “Bitwa o wężową koronę”. To stosunkowo nowa pozycja, bo w oryginale “Battle for the Serpent Crown” ukazała się raptem przed trzema laty. Scenarzystą jest Saladin Ahmed, a rysunki wykonał Luke Ross. Komiks kontynuuje wątki zaczęte w “Wojnie węży” - Conan poszukuje wężowych artefaktów.

Tym razem akcja komiksu dzieje się …współcześnie. Na początek Conan trafia do Las Vegas, by później przenieść się do Wakandy i finalnie odwiedzić Królestwo Atlantydy. W przygodach towarzyszy mu złodziejka o imieniu Nyla. Po drodze spotyka Czarną Kotkę, Scarlet Spidera, Czarną Panterę i króla mórz - Namora. Jego adwersarzem jest niejaki Champion, którym sterują pradawne demony.

“Bitwa o wężową koronę” to w zasadzie standardowy akcyjniak w klimatach superhero - jak ktoś lubi takie historie, to się nie zawiedzie. Bohaterowie pokonują kolejne przygody, podążając za poszukiwanymi skarbami. Mój problem z tym komiksem jest natomiast taki, że średnio pasuje mi tu Conan. Równie dobrze można by wydać go pod dowolną inną marką i wystawić tam randomowego bohatera. Historia by wiele na tym nie straciła. Zwłaszcza, że można odnieść wrażenie iż Conan w ogóle odgrywa tu rolę drugoplanową. 


Od strony graficznej komiks prezentuje się bardzo dobrze. Zaletą jest fakt, że całą opowieść zilustrował jeden grafik. Nowoczesna, realistyczna, marvelowa kreska. Nie ma się do czego przyczepić - artysta sprawnie radzi sobie z miejskimi klimatami, dżunglą Wakandy czy podwodnym królestwem Namora. Fajnie rysuje też Cymmeryjczyka.

“Bitwa o wężową koronę” to w mojej opinii dość przeciętny komiks. Nie sprawia zawodu, ale też nie powoduje opadu szczęki. Jak wspomniałem na wstępie, brakuje mu tego specyficznego klimatu, którym charakteryzowały się oryginalne opowiadania. Niepokoju, obawy przed złem czyhającym za rogiem czy pułapkami. Lubiłem Conana, gdy przemierzał pradawne świątynie i eksplorował zapomniane ruiny. Gdy przewodził kozakom lub piratom. Gdy upijał się winem i wdawał w karczemne awantury. 

Conan niestety za żadne skarby nie pasuje mi do współczesności. Jedyny wyjątek stanowi “Savage Avengers” gdzie mogłem jeszcze przymknąć oko. Natomiast Cymmeryjczyk we współczesnym w Las Vegas (mimo iż można znaleźć wątek nawiązujący do opowiadania “Wieża słonia”)  czy w głębinach oceanu, to już nie moja bajka. Dlatego ortodoksyjnym fanom Conana trudno mi polecić tę pozycję. Prawdopodobnie więcej przyjemności z lektury będą czerpać osoby, które lubią tego typu eksperymenty i mieszanie uniwersów. Ja niestety należę do tej pierwszej grupy.

Dziękuję wydawnictwu Egmont za przekazanie egzemplarza recenzenckiego.