Miasto Latarni #1. Recenzja komiksu

Pod koniec października wydawnictwo Lost In Time wypuściło na rynek pierwszy tom historii zatytułowanej “Miasto Latarni”. Jest to opowieść z gatunku science-fiction osadzona w dystopijnej, steampunkowej rzeczywistości. Świat wykreowany przez autorów jest niewątpliwie fascynujący, ale sama fabuła niepozbawiona jest mniejszych lub większych głupotek.

Steampunk to nurt w popkulturze, który zakłada, że rozwój technologiczny oparty został nie na elektronice, a na mechanice. Sama nazwa pochodzi od angielskiego słowa “steam” (czyli para). W opowieściach z tego gatunku mamy więc do czynienia z maszynami stylizowanymi na urządzenia parowe - od różnej maści lokomotyw po latające sterowce. Świat przedstawiony nawiązuje do epoki wiktoriańskiej i ery rewolucji technologicznej. Nie inaczej jest w komiksie “Miasto Latarni”, za scenariusz którego odpowiada aż pięciu autorów (Trevor Crafts, Matthew Delay, Paul Jenkins, Bruce Boxleitner, Mairghread Scott).

W albumie trafiamy do tytułowej metropolii rządzonej autorytarnie przez bogatą rodzinę Greyów. Społeczeństwo podzielone jest na kilka klas, a jedną z niższych warstw są robotnicy. Miasto odgrodzone jest od reszty świata murem, który teoretycznie ma chronić je przed niebezpieczeństwami z zewnątrz. Porządku strzeże bezwzględna straż, która korzysta z każdej okazji by pastwić się nad mieszkańcami. Obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa - rządzący kierują się zasadą “czyny jednego są czynami wszystkich”. Czyli za przewinienia jednostki odpowiadają także najbliższe jej osoby. Panuje głód i ubóstwo. Nic dziwnego, że w społeczeństwie narasta bunt. Mroczna wizja, mogąca przywodzić na myśl klasyki takie jak “1984” Orwella.

Miasto Latarni #1. Recenzja komiksu

W tych okolicznościach poznajemy jednego z robotników o nazwisku Sander Jorve. Za sprawą pewnych wydarzeń, bohater pozyskuje mundur kapitana strażników i nie mając większego wyboru zaczyna odgrywać “rolę Hansa Klossa” - infiltruje szeregi gwardzistów, by dostarczyć buntownikom informacji. Tak w telegraficznym skrócie przedstawia się fabuła pierwszego tomu “Miasta Latarni”. Komiksu, który w głównej mierze stawia na akcję i widowiskowe konfrontacje.

Do wykreowanego w głowach scenarzystów świata nie mam większych uwag. Ale jak wspomniałem we wstępie, pojawia się tu kilka zgrzytów, które wpływają na ogólny odbiór opowieści. Na przykład nowi towarzysze broni Sandera (strażnicy), bez podejrzeń biorą go za tragicznie zmarłego kapitana. Większych obiekcji nie ma też jego była żona. Inny przykład: Sander trafia do cytadeli gwardzistów - jednego z najpilniej strzeżonych miejsc w Mieście Latarni. Po czym żona doradza mu, by wychodził na miasto tylną furtką, której nikt nie pilnuje. Sam Sander jest zaskakująco dobrze wyszkolony jak na robotnika. Bez szwanku wychodzi z jednej z najniebezpieczniejszych misji strażników. 

Miasto Latarni #1. Recenzja komiksu

Warstwa wizualna komiksu stoi na wysokim poziomie. Rysunki wykonał Carlos Magno, którego prace polski czytelnik mógł już poznać w “Wojnie królów” (wyd. Egmont). Kolory nałożył z kolei Chris Blythe. Kadry są szczegółowe, a całość utrzymana jest w realistycznej konwencji. Uwagę zwracają przede wszystkim niesamowite steampunkowe obrazy miasta i pojazdów latających. Dominują stonowane kolory, w głównej mierze odcienie brązu i niebieskiego, co bardzo dobrze odzwierciedla klimat mechanicznej metropolii.

Miasto Latarni #1. Recenzja komiksu

Trudno mi ocenić całą historię po jej pierwszym tomie. Na tym etapie scenariusz nie wybija się jakoś specjalnie ponad przeciętność. Ma jednak zadatki na to, by pociągnąć opowieść w ciekawym kierunku. Mimo pewnych mankamentów, jest to całkiem ciekawa pozycja, obok której fani steampunka nie mogą przejść obojętnie. Czekam na ciąg dalszy z nadzieją, że scenarzyści dostarczą nam jeszcze więcej frajdy z lektury.