Moon Knight – Bendis i Maleev

„Przebieram się za mało znanego boga księżyca, by napełniać serca ludzi strachem. Naprawdę sądziłeś, że to normalne? Uważasz, że zamaskowani mściciele to coś normalnego? Wszyscy jesteśmy szaleni”.

- Marc Spector

Czeka mnie nadrabianie zaległości. Wszystko za sprawą wydanego właśnie komiksu „Moon Knight” autorstwa Briana Michaela Bendisa. Dla mnie jest to bowiem pierwsze długometrażowe spotkanie z tym bohaterem. Na tyle udane, że chętnie przeczytałbym więcej. Do tej pory z Marcem Spectorem spotykałem się tylko okazjonalnie, przy okazji jego występów gościnnych w innych produkcjach. I choć wówczas nic na to nie wskazywało, to po lekturze nowego „Moon Knighta” okazuje się, że to całkiem intrygująca postać. 

Dla tych, którzy jak ja nie znali bliżej tego osobnika krótki rys historyczny. Spector pracował jako najemnik w trakcie misji w Sudanie. Został tam ciężko ranny i konając u stóp pomnika egipskiego boga księżyca Khonshu, został magicznie wskrzeszony. Odrodzony Spector jest przekonany, że działa w imieniu bóstwa jako Moon Knight. Jego celem jest „zmienianie świata na lepsze”. Zakłada biały strój i pod osłoną nocy zwalcza przestępczość. Problem polega na tym, że Marc Spector cierpi na osobliwe zaburzenia osobowości – słyszy różne głosy. 


Wątek owych głosów będzie się regularnie przewijał przez cały komiks. Będą one miały główny wpływ na to, jakie decyzje będzie podejmował Moon Knight. Wiecie, trochę jak w tych kreskówkach z „Tomem i Jerry”, gdzie nad głową Toma pojawia się raz diabeł kusząc, raz anioł nakłaniając do podejmowania rozsądnych decyzji. W tym przypadku będą to inni superbohaterowie o odmiennych światopoglądach.

W momentach, gdy Spector nie działa jako Moon Knight pracuje jako producent filmowy. Ma gotówki po uszy, więc jest w stanie inwestować w nowoczesne uzbrojenie księżycowego rycerza. Nietrudno tu dostrzec pewne analogie między nim a Batmanem z konkurencyjnego DC. Obaj działają pod osłoną nocy, obaj zwalczają przestępczość, obaj inwestują w gadżety, obaj są bogaci, obaj mają pomocników i fioła na punkcie swojej misji. A pewnie podobieństw można by znaleźć więcej.

Przejdźmy jednak do wydanego właśnie przez Egmont komiksu. Jak wspomniałem jego autorem jest Brian Michael Bendis, a rysunki wykonał Alex Maleev (możecie ten duet kojarzyć z „Daredevila”). Na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych zaczynają ściągać przestępcy ze wschodniej części USA. Mają bowiem dosyć superbohaterów, którymi przesycone są takie miasta jak Nowy Jork (jak w takich warunkach prowadzić biznes?). Avengersi z Kapitanem Ameryką na czele proszą Moon Knighta o rozpracowanie działalności osobnika zwanego roboczo „Kingpinem z Los Angeles”. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że osobnik ten poszukuje pewnego „urządzenia”, które może wykorzystać do uruchomienia zabójczo skutecznej sztucznej inteligencji. Owo urządzenie wpada w ręce Spectora, więc zarówno Moon Knight zaczyna szukać „Kingpina”, jak i jego adwersarz Moon Knighta. Atmosfera się zagęszcza.


Choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że szaleństwo Spectora namiesza ostro w fabule, tworząc surrealistyczną papkę, to w rzeczywistości komiks jest przystępny nawet dla niedzielnego czytelnika superbohaterszczyzny. Historia jest sprawnie opowiedziana i zachowuje odpowiednie tempo. Nie jest to typowy komiks akcji, gdzie bójka goni bójkę, choć tej tu nie brakuje. W ciekawy sposób pokazano relacje między bohaterami – nie tylko na płaszczyźnie super hero, ale także prywatnie. 

Od strony graficznej jest bardzo dobrze. Mroczna, realistyczna i nieco chaotyczna kreska (a może lepszym określeniem jest „niedokładna”) Alexa Maleeva buduje klimat i nastrój opowieści. Sprawia wrażenie, że jest to pozycja dla bardziej dojrzałych czytelników (nie ma tu „plastikowych” rysunków rodem z innych produkcji Marvela). Na uwagę zasługują też osoby, które kładły kolor – Matthew Wilson i Matt Hollinsworth. Ich prace wyglądają tak, jakby komiks kolorowany był ręcznie farbami (a pewnie i tak robiono to na komputerze). Całość tworzy jednak naprawdę niezłą mieszankę, z którą przyjemnie mi było obcować. 

Jak wspomniałem we wstępie, komiks mnie zaintrygował. Z chęcią sięgnę po inne pozycje z tym bohaterem w roli głównej. Być może wynika to z faktu, że jestem zagorzałym fanem Batmana, którego Moon Knight mi nieco przypomina. Ogólnie zebrane w tym albumie zeszyty (Moon Knight #1-12 z lat 2011-2012) to w mojej opinii udana pozycja. Zwłaszcza dla czytelników zmęczonych już standardowymi akcyjniakami z trykociarzami w roli głównej.

[Współpraca barterowa. Komiks otrzymałem bezpłatnie od wydawnictwa Egmont. Wydawca nie ma wpływu na moją ocenę].