W swojej podróży po postapokaliptycznych ziemiach Ameryki dojechałem wraz z Jeremiahem i Kurdym do 25. tomu serii. Komiks “A jeśli któregoś dnia Ziemia…” ukazał się w wakacje 2022, ale miałem zaległości z kilkoma wcześniejszymi tomami i dopiero teraz przyszło mi się zmierzyć z wydaną przez Elemental nowością. I cóż mogę powiedzieć? W żołnierskich słowach: Hermann trzyma poziom.

A jeśli chcecie poczytać więcej, zapraszam do krótkiego omówienia. Dla stałych czytelników serii nie będzie chyba zaskoczeniem jeśli napiszę, że 25 zaczyna się podobnie jak 24 poprzednie. Jeremiaha i Kurdego zastajemy w momencie, gdy przemierzają bezkresne połacie zdemolowanych wojną Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu dobrze płatnej roboty. Zasadnicza różnica w stosunku do większości poprzednich tomów jest taka, że Kurdy zamienił swoją ukochaną oślicę Ezrę na motocykl (zrobił to 2-3 albumy wcześniej).

Tym razem bohaterowie docierają na skraj kanionu, gdzie powinien znajdować się most. Po przeprawie zostały już jednak tylko wspomnienia. Nie mają niestety zbyt wiele paliwa, by zawrócić. Nieoczekiwanie spotykają na swojej drodze innych podróżników. Jak się okazuje, są skłonni podzielić się paliwem w zamian za eskortę przez dziką krainę. Jeremiah i Kurdy nie mając zbyt wielkiego wyboru podejmują się zadania. I jak to zwykle bywa - wtykają nos w nie swoje sprawy, co wywołuje masę kłopotów. A na dodatek ich śladem podąża tajemnicza postać żądna zemsty. A żeby było ciekawiej przyroda w okolicy zachowuje się nader niepokojąco…

Tyle tytułem fabuły. Jak zwykle Hermann, czyli belgijski rysownik i scenarzysta Hermann Huppen, umiejętnie dawkuje napięcie i buduje klimat. Fabuła rozkręca się niespiesznie, by pod koniec nabrać szalonego tempa i zmusić czytelnika do szybkiego wertowania stron. Tradycyjnie, jak to w komiksach o Jeremiahu bywa, nie brakuje ciekawych zwrotów akcji. Oraz intrygujących, wyrazistych postaci drugoplanowych, z których każda skrywa mniejsze lub większe tajemnice. Czytelnik ani przez chwilę się nie nudzi - co więcej, z niecierpliwością zagląda na kolejne strony.

Jeśli chodzi o warstwę graficzną, to mam wrażenie, że czytelnicy mogą się podzielić na dwa obozy - albo się podoba, albo nie. Na takie dwa obozy dzielą się bowiem moi znajomi komiksiarze. Styl Hermanna jest bowiem dość charakterystyczny. Ja początkowo zaliczałem się do tej drugiej grupy. Kiedy sięgnąłem po serię “Wieże Bois Maury” reklamowaną jako alternatywa dla “Thorgala” mocno się rozczarowałem. Pierwsze wrażenie? Bazgroły i brzydkie twarze. Jednak z biegiem kolejnych plansz zacząłem doceniać kunszt autora. Dziś Hermann jest w zdecydowanej czołówce moich ulubionych artystów - kupuję wszystkie jego komiksy wydane na polskim rynku. A “Jeremiah” należy do zdecydowanych faworytów.

Z kronikarskiego obowiązku przypomnę jedynie, że seria “Jeremiah” liczy obecnie już aż 39 albumów. W Polsce zostało wydanych 25. W roku 2002 dwa tomy wypuściło wydawnictwo Amber (były to 20 i 22), a obecnie regularnym wydawaniem serii w kolejności chronologicznej zajmuje się Elemental.