Po lekturze „Maski” nabrałem ochoty na nieco lżejsze opowieści. A że zaległości mam spore, sięgnąłem w końcu po „Bodycount” Kevina Eastmana (scenariusz) i Simona Bisleya (rysunki). Nie jest to nowość, bo komiks wydało Non Stop Comics w 2019 r. To jeden z tych komiksów, w których fabuła nie przeszkadza rysownikowi płynąć własnym prądem. A dokąd popłynąć może Bisley wiadomo nie od dziś.

Jak to się wszystko zaczęło? Pewnego sierpniowego dnia roku 1994 obaj panowie spotkali się Northampton przy okazji promocji komiksu „Melting Pot”. Dobrze się bawili i wpadli na pomysł, by przedłużyć spotkanie. Eastman zaproponował, by wspólnie obejrzeć kilka filmów Johna Woo. Po seansach padło hasło: „Zróbmy najdłuższą strzelaninę w historii komiksu!”. Jak pomyśleli, tak zrobili. Owocem ich wielomiesięcznej pracy jest omawiany tu komiks „Bodycount”.

Oczywiście cały show kradnie Bisley, który w latach 90-tych był w szczytowej formie. Kojarzycie pewnie jego Lobo czy też Slaine'a. Jego rysunki są dość charakterystyczne – karykaturalne mięśniaki, wyżyłowane ciała, potężne karki, roznegliżowane panienki z monstrualnymi biustami. Wszystko to okraszone ogromną dawką przemocy. Urywane członki, bryzgająca jucha, pękające czaszki i wyrwane kręgosłupy są w jego twórczości na porządku dziennym. Kojarzycie patent z Lobo, gdy główny bohater urywa nogi swojej byłej nauczycielce, którą eskortuje, by mu nie uciekła? No to mniej więcej ten absurdalny klimat :)


Nie inaczej jest w komiksie „Bodycount”. Wydaje się, że panowie ściśle trzymali się swoich założeń i faktycznie zrobili najdłuższą strzelaninę w historii komiksu. Jak zaczynają strzelać na szóstej planszy, tak kończą dopiero pod jego koniec. Przy czym mordobicie zaczyna się już od pierwszego kadru. Jest widowiskowo, hardcorowo, i brutalnie. Są oczywiście abstrakcyjne klimaty Bisleya, np. w jednym z kadrów ni stąd ni zowąd pojawia się małpa w kapeluszu, z którego wyskakuje biały królik, a obok niej z kadru wyziera coś podobnego do psa. Pewnie takich smaczków „analitycy twórczości Bisleya” wyłapią więcej.


No dobra, ale o czym jest ten komiks? Ano widzicie, rozpłynąłem się w opisach twórczości Simona Bisleya i zupełnie zapomniałem o fabule ;) Mówiąc w telegraficznym skrócie: jest to komiks o żółwiu ninja i jego ludzkim przyjacielu. Czyli o niesfornym Rafaelu i jego towarzyszu Casseyu. Pewnego razu na ich drodze staje niejaka Midnight – najemniczka pracująca dla jednego z azjatyckich gangów. Podczas jej ostatniej roboty coś poszło nie tak i za jej głowę wyznaczono nagrodę. W jej ślady rusza zabójca – Johny Woo Woo (zbieżność nazwisk z reżyserem Johnem Woo zapewne przypadkowa) wyposażony w metalowe cyber-ramiona. Obaj bohaterowie stają w obronie niewiasty i ściągają na swoją głowę gangi oraz FBI. Po drodze mają „liczne przygody”, które rozwiązują arsenałem dostępnych karabinów. Aż po dramatyczny finał...

Czy to dobry komiks? A pewnie! Szczególnie jeśli lubicie prostą, nieskomplikowaną rozrywkę i dobre rysunki rodem z lat 90-tych XX wieku. Dla fanów Lobo pozycja obowiązkowa. Jeśli natomiast wolicie wysublimowane klimaty, zawiłe intrygi, retrospekcje, czy nagłe zwroty akcji to powiedzmy sobie wprost – tu ich nie ma. Jest za to rzeź i mordobicie. Ale czasami warto sięgnąć po taką pozycję. Zwłaszcza, że rysunki Bisleya z tamtego okresu to małe dzieła sztuki.