Co tu dużo mówić – Jarosław Wojtasiński zrobił kawał dobrej roboty. W zasadzie trudno mi jest na pierwszy rzut oka odróżnić jego rysunki od oryginalnych plansz Jerzego Wróblewskiego. Nie jestem malkontentem, więc nie będę czepiał się detali (ale mam kilka ogólnych uwag do komiksu, o czym poniżej). Album „Binio Bill – Nadal w siodle” to przyjemna lektura, trącająca we mnie nostalgiczną strunę. Bo jak pisałem przy okazji recenzji integrala „Binio Billa” - przygody Zbigniewa Bieleckiego (tak naprawdę nazywa się Binio) były jednym z pierwszych komiksów, z jakimi miałem styczność. Mam do nich słabość.

Komiks „Nadal w siodle” to zbiór kilku historyjek, które pierwotnie publikowane były na łamach magazynu „AKT”. Niestety, nie dane było mi się z nimi wcześniej zapoznać. A może raczej „stety”, bo dzięki temu dostałem do ręki komiks, który zawierał dla mnie 100 proc. nowych treści. Owe historyjki są dość zróżnicowane tematycznie, a wspólnym mianownikiem jest oczywiście humor. Są tu proste gagi, strzelaniny, gapowaty Dan, meksykańska rewolucja, amory, święta i złośliwe zwierzaki.


Wojtasiński czuje się swobodnie na Dzikiem Zachodzie. Czuje klimat „starego” Binio Billa, ale nie tkwi w utartych schematach. Mruga okiem do współczesnego czytelnika. Wystarczy wspomnieć „Przez twe oczy zielone”, SKOKlokata, darmowe pożyczki, braci Bankoomat i Grabarza z komiksów Piotra Wojciechowskiego. 

Nie chciałbym czepiać się albumu, bo jak wspomniałem Wojtasiński robi swoją robotę bardzo dobrze. Ale na 56 stronach dostajemy raptem 34 strony komiksu. Reszta to tzw. zapychacze. To przedruki z gazet, szkice i dodatkowe ilustracje. Fajne, ale to za mało. Stanowczo za mało. Może warto było chwilę poczekać, dać autorowi trochę czasu na dorysowanie kilku nowych plansz? Bo jak widać, pomysłów raczej mu nie brakuje. Zapewne wydawca (Kultura Gniewu) chciał iść za ciosem integrala i puścić materiał jak najszybciej. Czy to dobrze? Mam wątpliwości. Ale nie jestem wydawcą, biznesmenem i nie znam rynku wydawniczego oraz rządzących się nim trendów. Więc mogę jedynie mędrkować „na papierze”.


Natomiast nie mam absolutnie problemu z faktem, że historie wymyślone przez Jerzego Wróblewskiego kontynuuje inny autor. Zwłaszcza, że Wojtasiński radzi sobie bardzo dobrze. Na Zachodzie Europy (ale i przecież w USA) kontynuacja historii napisanych przez innych autorów to powszechne zjawisko. Mam wrażenie, że nasze komiksowo jest mocno zabetonowane pod tym względem. „Nie, bo nie”. A z wielką chęcią przeczytałbym kolejne przygody Kleksa czy Tytusa. Na razie chyba tylko Kajko i Kokosz doczekali się kontynuacji swoich przygód „pełną gębą”. Nie licząc oczywiście omawianego tu Binia. A przecież na rynku frankofońskim takie „Asteriksy”, „Thorgale”, „Lucky Luke”, „Durango” czy „Skargę Utraconych Ziem” kontynuują inni rysownicy i nikt nie ma z tym problemu.