Tom czwarty DCEased to długo
wyczekiwana kontynuacja wątków z pierwszej części. W albumach o numerach 2 i 3
skupiono się bowiem na rozwijaniu wątków pobocznych i pokazywania świata po
apokalipsie z perspektywy innych postaci. W czwórce wracają główni bohaterowie,
czyli Superman i Batman. Jak to wracają, zapytacie? No cóż, uniwersum DC nie
znosi próżni. Na miejscu Clarka i Brusa pojawiają się ich następcy – synowie,
którzy biorą na siebie ciężar walki z materią antyżycia. Pojawia się też
iskierka nadziei na lepsze czasy. Trudno bowiem mówić o happy endzie, gdy wirus
pochłonął miliony istnień ludzkich.
Przypomnijmy najpierw, że tom
pierwszy skończył się w momencie, gdy statki kosmiczne odleciały w siną dal, by
znaleźć ocalałym miejsce do życia. Ziemię opanował bowiem wirus antyżycia,
który przenosi się przez urządzenia elektroniczne zmieniając zarażonych w
krwiożercze zombie. Tom pierwszy był prawdziwym slasherem – ginęli nie tylko
mieszkańcy metropolii, ale i pierwszoligowi bohaterowie. Tom drugi
(„Niezniszczalni”) nie posunął istotnie fabuły do przodu. Pokazał jedynie walkę
z hordą nieumarłych z perspektywy antybohaterów skupionych wokół Vandala
Savage. W trójce („Nadzieja na końcu świata”) dostaliśmy kolejną porcję
historii uzupełniających event. Dopiero czwórka, czyli omawiana tu „Martwa
planeta” jest bezpośrednią kontynuacją głównej opowieści.
I od razu mogę powiedzieć, że
wyraźnie widać tu zwyżkę formy. Przenosimy się w czasie o pięć lat do przodu na
odległą planetę, gdzie bohaterowie toczą bój z kosmitami. Wątek ten nie będzie
miał jednak większego znaczenia, bo w tzw. międzyczasie z ziemi odbierają
sygnał ratunkowy. Pochodzi on od nie do końca umarłego Cyborga, który informuje
superbohaterów o tym, że istnieje lek na wirus antyżycia. Bohaterowie czepiają
się tej iskierki nadziei i organizują wyprawę ratunkową na Ziemię. Jak
wspomniałem wyżej, na miejscu Supermana i Batmana, kluczowych bohaterów
opowieści pojawiają się tym razem ich synowie – Jon Kent i Damian Wayne. Są
dojrzalsi o 5 lat od chwili, gdy mieliśmy z nimi do czynienia po raz ostatni. W
rolę Wonder Woman wciela się z kolei Cassie Sandsmark. Tym razem jednak
kluczową rolę w opowieści odegra jeszcze jedna osoba – sam John Constantine.
Pojawi się też m.in. Potwór z Bagien.
Czas będzie grał tu kluczową
rolę. Bo o ile bohaterowie będą ze wszelkich sił starali się odrodzić życie na
rodzimej planecie, to antybohaterowie będą mieli zgoła odmienne plany. Pojawi
sią armia androidów, których głównym celem będzie zrównanie z ziemią wszelkich
zombie. A na domiar złego na pojawią się problemy rodem zza światów. Akcja
będzie dynamiczna i wartka, a scenarzysta (Tom Taylor) będzie trzymał
czytelnika w napięciu do ostatnich stron opowieści. Wiemy już, że Taylor
przewrócił świat DC w swoim evencie do góry nogami, więc do samego końca nie
będziemy pewni, jak zakończy się historia. Tradycyjnie nie obejdzie się bez
niespodzianek.
„Martwa planeta” to całkiem
niezła opowieść spod znaku alternatywnych wizji uniwersum DC. Czwarta część
sagi trzyma porządny poziom i można ją zestawić bezpośrednio ze świetną
przecież częścią pierwszą. Nie ma co oczywiście ukrywać, że to wciąż opowieść
spod znaku superhero, gdzie naparzanki grają pierwsze skrzypce. Nie brakuje
jednak suspensu, a kolejni zainfekowani bohaterowie przechodzą na złą stronę
mocy. Inni muszą mierzyć się z osobistymi tragediami lub większymi lub
mniejszymi dylematami moralnymi. Jak to u Taylora bywa, są też wątki
humorystyczne.
Od strony graficznej tom czwarty
opowieści DCEased jest dość spójny. Dominuje nowoczesna, realistyczna i
szczegółowa kreska (już bez cartoonowych wstawek, jakie mogliśmy „podziwiać” w
trójce). Rysunki wykonał tym razem Trevor Hairsine, a tusz kładło trzech innych
artystów. Album podobnie jak trzy pierwsze części został solidnie wydany – w
twardej oprawie na kredowym papierze. Jeśli po ostatnich dwóch częściach
odczuliście wyraźny spadek formy, to warto moim zdaniem dać jeszcze jedną
szansę Taylorowi. Czwórka wypada na tym tle całkiem dobrze.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostepnienie egzemplarza recenzenckiego.
0 Komentarze