Lubię dobrze opowiedziane historie. I różnego rodzaju zabiegi stylistyczne, które je urozmaicają. Lubię, gdy jest w nich odrobina tajemniczości. Lubię, gdy skłaniają do refleksji i lub zaskakują. Przed Wami Batman tom 11 – „Upadek”. Tu nie ma nic, co lubię.

Batman tom 11. Upadek Recenzja komiksu

No może oprócz świetnych rysunków, za które odpowiadają m.in. Mikel Janin i Jorge Fornes. Jeśli chodzi o scenariusz runu Toma Kinga, to zaczynam się w nim gubić. Historia skacze z kwiatka na kwiatek, wątki zmieniają się w ekspresowym tempie, a zapchajdziury stają się znakiem rozpoznawczym serii. W praktyce dostajemy ciąg dalszy (tak to rozumiem) snów Bruce’a Wayne. Przypomnijmy, poprzedni numer poświęcony był cały majakom Batmana, niewiele wnosił do głównego wątku i kosztował mnie 50 zł. Tu mamy (tak mi się wydaje) ciąg dalszy majaków.

(UWAGA, SPOJLER)

Bruce próbuje wydostać się z Arkham, trafia do domu, gdzie czeka na niego Bane - ale tak naprawdę (chyba) nie czeka, a następnie Batman wraz z ojcem (WTF?) jadą na koniu do jaskini Ras-Ghula ożywić tragicznie zmarłą matkę. Na miejscu scenarzysty Toma Kinga dałbym jednak wielbłąda, nie konia – byłoby bardziej poetycko.

Nie wiem, może komiks ten stanowi jakieś nawiązania do innych historii, ale ja ich nie czytałem. W mojej ocenie jest równie słaby jak poprzedni tom – „Koszmary”. Tracę wiarę w to, że ostatni album z cyklu przyniesie ciekawe zakończenie historii.