To już ósmy tom serii Dylan Dog, który wypuściła na rynek Oficyna Wydawnicza Tore. Tym razem dostajemy opowieść z 1987 roku napisaną przez Tiziano Sclavi i zilustrowaną klasyczną kreską przez Corrado Roi. Detektyw mroku rusza w sukurs swojemu przyjacielowi, niejakiemu Guyowi. Okazuje się bowiem, że dom znajomego nawiedza zjawa pięknej kobiety.

A przynajmniej tak mu się wydaje, jeśli ma wierzyć swoim zmysłom. Te jednak potrafią być zawodne – zwłaszcza, że Guy jest alkoholikiem na terapii, który nie do końca może sobie poradzić z uzależnieniem. Dylan Dog początkowo insynuuje koledze delirium tremens, ale z biegiem czasu sam zaczyna mieć coraz więcej wątpliwości. Zwłaszcza, że obaj panowie spotykają tajemniczą kobietę w rzeczywistości...


W zasadzie wiele więcej nie mogę napisać o samej fabule komiksu, bo zeszyty z Dylanem do opasłych tomisk nie należą. Obok wątków grozy tym razem dostajemy też opowieść o alkoholiku i konsekwencjach spożywania używki. Nawiasem mówiąc sam Dylan Dog – według Wikipedii – też jest byłym alkoholikiem, obecnie niepijącym. Wie zatem, jakie skutki ma długotrwałe spożywanie alkoholu i być może dlatego początkowo nie wierzy koledze.

Sam komiks utrzymany jest w konwencji horroru. Mamy duchy, krwawą łaźnię, rozkopane groby i wszystko co najlepsze w klasyce gatunku. Część akcji dzieje się na planie filmowym – autorzy umiejętnie przeplatają wątki filmowe z bieżącymi wydarzeniami. A wszystko to podlewają sosem włoskiego humoru. Za elementy humorystyczne odpowiada oczywiście Groucho, czyli wierny asystent Dylan Doga. Plecie co mu ślina na język przyniesie i ładuje się w tarapaty. Zresztą nie on jeden.

Jak to zwykle w komiksach o Dylan Dogu bywa, nie brakuje tu odniesień do innych dzieł popkultury. W jednej ze scen Groucho przebiera się za Yodę z Gwiezdnych Wojen. W innej Dylan rzuca monetą niczym Harvey Dent. Mamy klasyczny motyw wykorzystywany w wielu filmach, kiedy to na głowę bohaterów spada replika drewnianego domu w studio filmowym. Mamy nawiązania do Dickensa i starego Londynu. Odniesienia do klasycznych jazzowych piosenek. Pewnie takich smaczków znalazłoby się tu więcej.

Krótko mówiąc: „Duch Anny Never” to całkiem udana lektura, która raczej nie powinna sprawić zawodu fanom Dylan Doga. Dla mnie – fana serii – pozycja obowiązkowa. A i Wam ją polecam.