Yves Swolfs czuje się w tematyce historycznych komiksów jak ryba w wodzie. Dowiódł tego już niejednokrotnie, tworząc m.in. takie serie jak „Książę Nocy”, „Durango” czy „Dampierre”. Jego ostatni projekt to western pod tytułem „Lonesome”, który od 2018 r. doczekał się już trzech albumów. Najnowszy wydany został w ubiegłym roku i nosi tytuł „Więzy krwi”. I co tu dużo mówić – podobnie jak jego poprzednie komiksy gwarantuje rozrywkę na niezłym poziomie.


„Lonesome” to klasyczny western z drobnymi elementami fantastyki. Akcja komiksu dzieje się na osławionym Dzikim Zachodzie na kilka miesięcy przed wybuchem wojny secesyjnej (1861 r.). Bezimienny główny bohater podąża śladem zabójcy swoich rodziców, którym jest niejaki Markham. Okazuje się jednak, że sprawa śmierci jego rodziców ma drugie dno, a tropy prowadzą do Nowego Yorku.


Drugim wątkiem poruszanym w komiksie jest spisek, w który zamieszani są przedstawiciele amerykańskiej arystokracji. Zakładają, że po wojnie uda się im przejąć władzę w podzielonych Stanach. Sprawę bada niejaka Mary Lyle, prywatna detektyw pracująca dla Agencji Pinkertona (pierwszej agencji detektywistycznej na świecie). Główny bohater spotkał ją już przelotnie w drugim tomie opowieści, a w trzecim ich drogi skrzyżują się na dobre. Tropy spisku prowadzą także do Nowego Yorku.



Akcja tomu trzeciego przenosi nas więc z południa kraju do głównej metropolii Stanów Zjednoczonych. Tu bezimienny dość szybko wplątuje się w tarapaty, które sięgają zamożnych kręgów związanych ze spiskowcami. Na trop buntowników trafia także Mary Lyle prowadząca prywatne śledztwo. W „Więzach krwi” czeka nas więc kilka ciekawych zwrotów akcji i niespodzianek, które scenarzysta przygotował dla czytelników.


Jeśli podobały się Wam dwa poprzednie albumy tej serii (a bez nich lektura trzeciego tomu nie ma sensu), to możecie spodziewać się równie wartkiej akcji i zaskakujących rozwiązań fabularnych. Zwłaszcza, że autor pod koniec albumu mocniej akcentuje wspomniany przeze mnie wyżej wątek fantastyczny. Zostawia czytelnika z niezłym clifhangerem, jednocześnie otwierając furtkę do kolejnej opowieści o samotnym bohaterze i prywatnej detektyw.


Jeśli chodzi o stronę graficzną to Swolfs nie eksperymentuje. To wciąż ta sama, dobra, realistyczna kreska, co w innych komiksach spod jego pióra. Pod tym względem czas się dla Belga zatrzymał. Rzadko zdarza się bowiem, by na przestrzeni kilkunastu lat styl rysownika nie ulegał zmianie. Tu w zasadzie mamy wciąż „te same” rysunki co w „Księciu Nocy” i „Durango”. Oczywiście postrzegam to jako atut, bo należę do fanów twórczości tego artysty.


Mam wrażenie, że debiut „Lonesome” przeszedł przez polskie komiksowo bez większego echa. A to naprawdę niezła frankofońska seria. Z czystym sumieniem mogę ją polecić nie tylko fanom westernów, ale także osobom, które lubią dobrze utkaną intrygę i zaskakujące rozwiązania fabularne. Czekam na kolejną część.