Pewnie spodziewaliście się w tym miejscu recenzji trzeciego tomu Punishera z serii „Marvel Knights”, który kilka dni temu trafił do sprzedaży. Niestety, na razie nadrabiam zaległości i właśnie skończyłem czytać dwójkę. Wstyd przyznać, ale przeleżała na mojej kupce wstydu tyle miesięcy, że aż pokryła się kurzem. Wakacje dobiegły końca, więc liczę że teraz będę miał więcej czasu na czytanie i pisanie tekstów. Za trójkę zabiorę się lada moment, bo tom drugi rozbudził mój apetyt na Punishera. A przecież lada moment Egmont wyda jeszcze „Epica”.

Przejdźmy do rzeczy. Za fabułę tomu drugiego nadal odpowiada Garth Ennis, a znakomitą część ilustracji wykonał nieżyjący już Steve Dillon. Duet obu panów dobrze jest znany polskiemu czytelnikowi chociażby z serii „Kaznodzieja”. „Punisher Marvel Knights” zawiera historie z zeszytów Punishera wydanego w 2001 (#6-7 i #13-26), czyli w oryginale opublikowane jeszcze przed serią MAX. Dodatkowo mamy tam zeszyt „Marvel Knights Double Shoot #1” (rys. Joe Quesada). Oprócz Dillona i Quesady zeszyty ilustrowali jeszcze Darick Robertson i Tom Mandrake. Tyle jeśli chodzi o technikalia.

W pierwszym tomie „Marvel Knights” Frank Castle rozkładał na łopatki mafijną rodzinę Mateczki Gnucci i polował na samozwańczego mściciela. Jedynka była więc dość spójna fabularnie i z grubsza rzecz biorąc opowiadała jedną, choć wielowątkową historię. Nieco inaczej jest w tomie drugim. Tu mamy do czynienia z bardziej rozdrobionymi historiami i różnymi „one-shotami”. Nie znaczy to jednak, że reprezentują one niższy poziom. Co to, to nie. Garth Ennis nadal jedzie po bandzie i zaskakuje czytelnika swoją pomysłowością. Jest ostro, brutalnie, groteskowo i szokująco. Frank nie przebiera w środkach i nie jest przesadnie wylewny w dialogach. Trup ściele się równie gęsto, co łuski od nabojów. Ale jak to bywa u Ennisa, Castle uśmierca na wiele pomysłowych sposobów. Korzysta chociażby z małego scyzoryka szwajcarskiego, czy zestawu dentystycznego.

Historie są krótsze i mocno zróżnicowane. Wyraźnie widać, że Ennis eksperymentuje z formą. I eksperymenty te są naprawdę udane. Mamy tu na przykład opowiadanie, w którym nie pada żadne słowo. Mamy historię opowiedzianą z „punktu widzenia” otworu gębowego pacjenta dentysty. Mamy groteskową historię z Wolverine'm i karłami. Czy obrzydliwą opowieść o chłopcu, który karmił się wnętrznościami swojej zmarłej matki. Ale są tu też klasyczne, gangsterskie porachunki mafijne, czy opowieści o skorumpowanych policjantach. Wracają takie postacie jak nieudacznik Soap, czy Joan (patrz tom pierwszy). Wszystko to trzyma się kupy i gwarantuje świetną lekturę. Oczywiście dla osób o mocnych nerwach. Zdecydowanie nie dla dzieci. 


Nie będę się dłużej rozwodził nad fabułą, by nie marnować Waszego czasu. Znacie Ennisa, Znacie Punishera, więc wiecie czego możecie się spodziewać. Jeśli podobał się Wam tom pierwszy, to nawet nie macie się co zastanawiać nad zakupem drugiej części. Ja tymczasem zabieram się za „trójkę”, której recenzję opublikuję na dniach. 

PS. Dodam jeszcze, że Egmont przed każdą historią przedrukował oryginalną okładkę. Rysowali je Tim Bradstreet i Glen Fabry. Jakie one są kapitalne!