1715 r. - taka data została wygrawerowana na pistolecie, który porucznik Michael Harrigan otrzymuje od jednego z Predatorów pod koniec drugiej części filmu „Predator”. Wówczas - a premiera filmu odbyła się w roku 1990 - wątek ten nie był mocniej eksploatowany. Ot, ciekawostka sugerująca nam, że kosmiczny łowcy już od wieków odwiedzali naszą planetę szukając godnych siebie przeciwników. Kolejne odsłony serii skupiły się już na bardziej futurystycznych klimatach. Wszystko zmieniło się za sprawą filmu „Prey”, który kilka dni temu miał swoją premierę na Disney Plus. Akcja dzieje się właśnie w XVIII wieku na ziemiach Ameryki Północnej, wśród plemion Indian. To właśnie oni, a dokładniej rzecz biorąc młoda dziewczyna imieniem Naru (Amber Midthunder), zmierzy się z brutalnym łowcą z innej galaktyki.

Dwa słowa o filmie, zanim przejdę do omawiania komiksu. Krytykiem filmowym nie jestem, a komiksowym tym bardziej – piszę subiektywnie, co mi w duszy gra. A „Prey” zagrało mi, i to bardzo. Widziałem w internecie, że opinie o filmie są podzielone. Jednym się podoba, innym nie. Ja należę do tej pierwszej grupy. „Prey” to dla mnie swoisty powrót do korzeni, czyli do pierwszej części serii, gdzie akcja odbywa się w „pięknych okolicznościach przyrody”. Mamy nierówny pojedynek, w którym „oszust” Predator (oszust, bo wykorzystuje przewagę wynikającą z nowoczesnych technologii) ściera się z „prymitywnym” człowiekiem, który wykorzystuje naturalne środowisko do pokonania najeźdźcy. W jedynce Dutch wykorzystał błoto, w „Prey” - Naru zupełnie inny składnik. Fajnie ukazane pojedynki, ciekawie przedstawiona postać najeźdźcy, determinacja młodej wojowniczki. Wszystko to okraszone pięknymi ujęciami i zdjęciami. No, co tu dużo mówić – dla mnie miodzio. Może to właśnie z czasów „Prey” pochodzi trofeum, które Harrigan otrzymał od predatorów? Taki ciekawy smaczek.

Rozpisałem się o filmach, a chciałem o komiksie „Batman vs. Predator”, który w latach 90-tych wydało TM-Semic (a dokładniej mam na myśli pierwszą część z 1993 r.). Postać Predatora ma to do siebie, że można ją wykorzystać w zasadzie w dowolnym miejscu i czasie. Opowiada bowiem o rasie łowców, która „dla sportu” przybywa na różne planety szukając trofeów i godnych siebie przeciwników. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, by skonfrontować ją z superbohaterem, jakim jest Batman, a akcję osadzić w Gotham. Bo pikanterii sprawie dodaje fakt, że Bruce Wayne, kryjący się pod maską Człowieka-Nietoperza, nie jest w sumie obdarzony żadnymi super mocami. Mamy więc starcie człowieka z łowcą, co wpisuje się kanon opowieści o Predatorach. Na taki pomysł wpadł Dave Gibbons, scenarzysta komiksu „Batman vs. Predator”.

Jak wspomniałem akcja komiksu osadzona została w Gotham, co przywodzi na myśl drugą część filmu o Predatorach. Potyczki rozgrywają się bowiem w miejskiej dżungli. W filmie było to Los Angeles, a tłem fabularnym wojny gangów narkotykowych. W komiksie mamy również starcia rodzin mafijnych, ale pierwsze skrzypce grają bokserzy i ich pojedynki (rodziny mafijne wystawiają swoich bokserów). Jak nietrudno się domyślić, właśnie oni stają się pierwszymi ofiarami kosmicznego łowcy. I choć początkowo wszystko wskazuje na porachunki gangów, szybko okazuje się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. W mieście pojawia się ktoś, kto co prawda wykańcza bokserów, ale kieruje się swoim specyficznym kodeksem moralnym. Do akcji wkracza Batman i... dostaje taki łomot, że kończy zabandażowany na łóżku szpitalnym niczym mumia. Bruce musi się pozbierać, wrócić do akcji i pokonać łowcę. Tyle tytułem fabuły, by nie psuć Wam zabawy. Dodam tylko, że komiks kończy podobna scena jak w filmie „Predator 2”  - Bruce Wayne, niczym Michael Harrigan otrzymuje trofeum.

Na osobny akapit zasługuje warstwa graficzna. Komiks został fenomenalnie zilustrowany. To zasługa braci Kubert – Andy’ego, który wykonał rysunki i Adama, który położył tusz. Kreska przywodzi na myśl lata 90-te (co specjalnie nie dziwi, bo przecież wtedy powstał ten komiks), ale wyciąga z nich wszystko co najlepsze. Nie ma tu niepotrzebnych eksperymentów – jest czytelnie, mroczno, szczegółowo. Ale kadry nie są nudne, ich dynamika eksponuje wszystko to co najlepsze w komiksie. Dziś, gdy wracam do tej pozycji po niemal ćwierć wieku mam wrażenie, że oglądam dobrze wyreżyserowany film.

„Batman vs. Predator” to prawdziwa perełka. Jeśli nie czytaliście jeszcze tej historii, to polecam ją z całego serca. A ja odpalam Disney Plus, żeby odświeżyć sobie poprzednie części „Predatora”. Na dniach zabiorę się też za kolejne części „Batmana vs. Predator”, bo TM-Semic wydał ich kontynuacje. Szczerze mówiąc, nie bardzo je kojarzę – chyba nie miałem okazji przeczytać. Albo nie zapadły mi już tak w pamięci jak „jedynka”. Ale nic straconego, będę miał je „na świeżo” i pewnie napiszę kilka zdań w ramach „Kącika Retro”. Do zobaczenia za kilka dni ;)